Rządowe poprawki, wprowadzające uwagi KE, dotyczyły kilku obszarów. W kwestii modelu aukcji zlikwidowano tzw. koszyki i zamiast kilku aukcji przeprowadzana będzie jedna, w której konkurować będą wszyscy, z jedną ceną wyłanianą na końcu. Na wniosek KE dopuszczono również do polskiego rynku mocy w ograniczonym zakresie moce zagraniczne. Pojawiły się przepisy ułatwiające niezbędne certyfikacje dostawcom usług DSR (Demand Side Response – zarządzanie popytem energią), które również mogą startować w aukcjach na moc, tak jak źródła wytwórcze.
Wprowadzono również preferencje dla źródeł niskoemisyjnych. Jeżeli jednostki wytwórcze będą spełniały odpowiednie standardy emisyjne – emisja poniżej 450 kg CO2 na MWh – albo co najmniej 50 proc. produkowanego ciepła będzie trafiać na cele komunalne, dostaną premię w postaci odpowiednio wydłużonych kontraktów mocowych.
Rynek mocy ma dać dodatkowe źródło wynagrodzenia dla państwowych koncernów energetycznych w zamian za gotowość do zaoferowania – w razie potrzeby – określonych mocy elektrowni. Za tę gotowość zapłacić mają odbiorcy energii w postaci tzw. opłaty mocowej doliczanej do rachunków za energię. Rocznie ma to być kilka miliardów złotych.
Nowe przepisy miałyby zacząć obowiązywać już od stycznia 2018 r. Z oceny skutków regulacji wynika, że łączne koszty rynku mocy w ciągu pobierania opłaty przez 10 lat od wejścia w życie zmian wyniosą prawie 26,9 mld zł, z czego dla odbiorców przemysłowych 2,1 mld zł, dla sektora mikro-, małych i średnich przedsiębiorstw oraz dużych przedsiębiorstw niebędących odbiorcami przemysłowymi prawie 15 mld zł, a dla gospodarstw domowych prawie 7 mld zł. Funkcjonujący w Polsce jednotowarowy rynek energii nie zapewnia – według autorów projektu – przesłanek ekonomicznych do kontynuowania udziału w rynku lub podejmowania decyzji o wejściu na ten rynek z nowymi inwestycjami. Sytuacja taka występuje w szeregu krajów, w tym i w Polsce.